Image Alt

Blog

Jawa, Bali, Lombok – krótki spacer po indonezji

Plan był taki, że z Jakarty podążamy generalnie na wschód, przez kawał Jawy, Bali, Gili do Lombok. W sumie jakieś 2500km. Wykorzystując wszelkie środki transportu. Pociągi, taksówki, prywatne busy, promy, skutery, tuktuki, samoloty. O Jakarcie mogę powiedzieć, że dla mnie to najmniej ciekawe ze wszystkich wielkich miast, które odwiedziłem. Po prostu nic mnie tam nie urzekło, nie zachwyciło. Ze stolicy ruszyliśmy pociągiem do Yogiakarty. Pociąg całkiem jak u nas. Nie za szybki, nie za wolny. Czysto, tanio. Czyli nic z tego o czym możemy pomyśleć wyobrażając sobie pociąg w Azji – ludzie jadący na dachach, małpy zaglądające przez okna itp. – nic z tych rzeczy.

To co było dla mnie uderzające to, że praktycznie nie wiadomo gdzie kończy się metropolia. Myślałem, że po jakimś czasie pojawi się wreszcie indonezyjska dżungla, wzgórza buzujące zielenią, która wchodzi na tory. A tu nic z tych rzeczy. Pola ryżowe ciągnące się po horyzont, domki pokryte zardzewiałą blachą, całkiem jak już teraz na całym świecie. Ktoś musi wykarmić ponad 200 milionów mieszkańców.

Borobudur, które było jednym z moich marzeń, było całkiem takie jak miało być. Posągi Buddy pozłacane zachodzącym słońcem. Ruszając dalej – tym razem już busem – wreszcie czujemy Indonezję poza szlakiem. Przydrożne knajpki, średnie hotele, mało turystów. Większość lata z punktu A do B i C, tak jak kazali na internetowym forum. Z Yogiakarty coraz bardziej krętymi drogami wkraczamy do Jawy Wschodniej. Pola ryżowe ustępują bujnej, tak wyczekiwanej zieleni. Nazwy miejscowości robią się ie do zapamiętania: Karanganayar, Tawangmangu, a miejsce do jedzenia to Warung Makan Punokawan Bu Indri. Jemy już tylko na ulicach i w przydrożnych barach. Postój na jeziorem Sarangan w Red Hotel, zapadł nam szczególnie w pamięć, ponieważ właśnie tam postanowiliśmy wypić cały zapas alkoholu jaki nam pozostał. To chyba wpływ górskiego powietrza. Natomiast jedzenie na ulicy, jedno z najlepszych w Indonezji Stąd do słynnego Mount Bromo jeszcze ponad 300 kilometrów, czyli praktycznie cały dzień jazdy. W okolicach wulkanu Bromo, przed wschodem słońca przesiadamy się do jeepów. Reflektory oświetlają tumany kurzu, a my pędzimy zobaczyć jak słońce wstajenad wulkanicznym, marsjańskim krajobrazem. Czy warto było nie spać w nocy. Oceńcie po zdjęciach. Moim zdaniem warto. Już za dnia wspinamy się do krateru, który jest ziejącą dziurą w ziemi, niczym ogromny czyrak.

Następnego dnia czeka na nas chyba najbardziej wyczekiwany przeze mnie trekking na wulkan Ijen. W jego kraterze znajduje się najbardziej kwaśne jezioro na ziemi. Okolica mieni się kolorami siarki i lazuru wody. Co chwila napływają nad nas obłoki, skrywające tajemnice krateru. Z czeluści góry tragarze wynoszą w bambusowych koszach ogromne kryształy siarki. Dla mnie jest to jakby zajrzeć może nie do wnętrza, ale przynajmniej pod naskórek ziemi. Pora już na Bali. Wsiadamy więc na prom w towarzystwie ogromnej ilości skrzynek z piwem, smukłych Australijek i ich wytatuowanych kolegów. Na górnym pokładzie głośniki wielkości lodówki – wracamy do turystyki masowej. Naczelnym tematem rozmów naszych towarzyszek podróży jest to czy bzyknąć się a potem się nawalić, czy lepiej się najpierw nawalić. Aż żal, że wysiadają na jednej z wysepek Gili.

Na Bali naszą bazą jest Ubud, niegdyś miasto bohemy, teraz kosmopolityczne centrum wyspy, zawieszone pomiędzy artystycznymi ambicjami, a komercją z zabójczymi cenami. Mieszkamy w jednym z najcudowniejszych hoteli w jakich byłem. Kilka jednopiętrowych domków pośród ryżowych pól z prywatnym basenem, przemiła obsługa. Coś co lubimy.

Oczywiście bali to Świątynie, rajdy na skuterach i jedzenie. Świadomie odpuściliśmy przereklamowane nadmorskie kurorty. Całokształt? Fajnie, dosyć turystycznie, ale żeby się zakochać to raczej nie… Z Bali jedziemy na Lombok. Dużo mniejszą, dużo mniej znaną wysepkę. Trafiamy tam zaraz po trzęsieniu ziemi, które zrównało z ziemią pół wyspy. Pierwsze wrażenie podkreślają strugi deszczu, lejące się z nieba. Ludzie mieszkający pod plandekami wśród ruin domów. Nasz hotel, bardzo nowoczesna konstrukcja, stoi na szczęście nienaruszony. Plan na tą wyspę jest prosty – odpocząć, pooddychać. Ale oczywiście nie usiedzimy na miejscu. Najlepszą formą zwiedzania są skutery. Stacje benzynowe w formie straganu z butelkami pełnymi paliwa stojące przy drodze są prawdziwym hitem.

W sumie przejechaliśmy ok. 2500 bardzo ciekawych kilometrów.

Zostaw swój komentarz

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipisicing elit sed.

Follow us on