Image Alt

O mnie

Grzegorz Honek

Podróżnik i pasjonata

Pierwszym prawdziwym marzeniem, pierwszą fascynacją było latanie. Oczywiście nie turystyczne Boeingiem na Majorkę, tylko takie bardziej ptasie. W sensie swobodnego lotu, czucia wiatru.
Jeszcze w szkole średniej zakupiliśmy z przyjaciółmi plany lotni (tak, tak, nie żadnej tam paralotni), ale koszty, logistyka transportu itp. przerosły możliwości licealistów.
Kiedy więc wreszcie miałem nieco czasu i środków przyszedł czas na paralotnie. Czytanie, czytanie i jeszcze raz czytanie. Pamiętajcie, że było to w czasach kiedy dinozaury stąpały mocno po ziemi, czyli nie było Youtube z zyliardem filmików jak to chłopaki spod znaku Red Bull latają do góry nogami ocierając się o niebotyczne szczyty.

Podróżnik po świecie

Poznaj ze mną cały świat

Szkolenie w Górach Świętokrzyskich to piękna przygoda sama w sobie. Pierwsze swobodne zloty z okolicznych pagórków. Wykłady z aerodynamiki, meteorologii i zasad bezpieczeństwa.

Ze względu na zawrotnie wysokości w moich przydomowych górach w grę wchodziło jedynie latanie z napędem.

Jedynym człowiekiem w okolicy, który szkolił, a do tego szkolił dobrze i bezpiecznie był Wojtek Pierzyński. Z nim odbyłem pierwsze loty na wyciągarce i w tandemie oraz cały cykl szkoleniowy.

Aż wreszcie przyszedł dzień pierwszego lotu solo. Okolice ruin zamku w Chęcinach (tego po drodze z Kielc do Krakowa).

Adrenalina. Chyba nigdy wcześniej, ani nigdy później nie dostałem takiego zastrzyku. Ryk silnika, rozbieg, skrzydło unosi się do góry i już po chwili jestem ptakiem.

Potem wielokrotnie latałem nad zamek w Chęcinach, było to obok doliny Nidy moje ulubione miejsce.

Latanie było wtedy ustawiczną walką ze sprzętem. Napęd oparty był o dwusuwowy silnik zaadaptowany z piły łańcuchowej czy czegoś takiego. Po prostu nie było lżejszych, a masa startowa jest tu kluczowa.

Pewnego jesiennego popołudnia piłowałem pod wiatr nad Chęciny na maksymalnych obrotch poruszając się może 10km/h do przodu. Aparat w dłoń, jestem nad zamkiem i nagle … całkowita cisza. Bez żadnego znaku ostrzegawczego. Cudowna, paraliżująca cisza. Wytrenowane nawyki powodowały to, że zawsze miałem przegląd okolicy w razie awaryjnego lądowania. Wybór padł na polne boisko, które było jedynym skrawkiem ziemi bez drzew i innych twardych rzeczy. Paralotniarze mówią, że na zawietrznej nie ma ateistów – wszyscy się modlą.

Nie było aż tak twardo. Ciągle jestem w stanie to opisać po latach i nie jeżdżę na wózku.

Dolina Nidy z lotu ptaka miejscami wygląda jak dorzecze Amazonki. Cudowne miejsce, gdzie, mało jest linii wysokiego napięcia, kominów i innych rzeczy za którymi paralotniarze nie przepadają. Jak tylko mogłem jechałem tam, stawałem na polu i unosiłem się w powietrze. Zdażało się że startowałem spod firmy i po prostu leciałem do Pińczowa.

Były to cudowne i magiczne chwile, przerywane awariami. Mniej więcej co drugi lot. A to urwał się tłumik, a to jakaś śrubeczka.

Pojachałem kiedyś zrobić parę zdjęć nad Zalew Chańcza. Dzień wymarzony do latania, późne popołudnie. Wystartowałem bez problemów i lecę sobie nad wodę, ale zanim doleciałem gdziekolewiek silnik wchodzi na maksymalne obroty, ale czuję że nie ma ciągu i tracę wysokość. Wokół pola, szczęśliwie nie nad wodą, bo wodowanie w pełnym szpeju to duża szansa na zaplątanie się w linkach i utonięcie. A utonąć podczas latania – bez sensu.

Po wylądowaniu okazało się, że urwało się śmigło. Przyczyna?

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipisicing elit sed.

Follow us on